Australia – Maroko – Australia – ???

Tę parę obieżyświatów spotkałam na jednej z tajskich wysp. Niezwykle towarzyscy, od razu zjednywali sympatię. Przy sałatce z papai i soku arbuzowym rozmawialiśmy o podróżach,

współczesnym świecie i życiu. Okazało się, że zmierzają z Maroko do Australii, nieco okrężną drogą… Pytani o dalszy plan działania, odpowiadali, że czas pokaże, być może wrócą pomieszkać w Azji, którą bardzo lubią. Poznali się w wakacyjnych okolicznościach przyrody niedaleko Marrakeszu. Ona odwiedzała znajomych muzyków, on był liderem zespołu. Niby banalny początek zupełnie niebanalnej historii.

Marta Koszarek: Jakie jest wasze pierwsze wspomnienie o sobie?

Mouad Benjouad: Tej nocy wyszliśmy ze znajomymi do knajpki nad morzem. Anna od początku mi się podobała, postanowiłem więc powiedzieć cokolwiek, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Wpadłem na niezbyt przemyślany pomysł. Zagaiłem „Może pójdziemy popływać?”. Nie było za ciepło, więc myślałem, że się nie zgodzi. Nie wiedziałem, że pochodzi z Australii, gdzie pływanie nocą w oceanie jest popularną rozrywką. Pierwotnie zachęcona pomysłem, po chwili musiała zobaczyć zmieszanie na mojej twarzy, bo wcale nie miałem ochoty na nocną, zimną kąpiel. Uśmiechnęła się tylko i stwierdziła, że nie musimy tego robić. Wzięliśmy butelkę wina i poszliśmy na plażę.

Anna Harvie: Wydał mi się bardzo sympatyczny, ale w tamtym okresie zupełnie nie w głowie były mi romanse i związki. To wszystko jego wina. Odkąd się poznaliśmy codziennie dzwonił do mnie o tej samej wieczornej godzinie. Mimo że początkowo nie bardzo mieliśmy tematy do rozmów i polegały one raczej na sztampowej wymianie uprzejmości, takie wręcz rytualne zakończenie dnia było bardzo miłe.

Marta Koszarek: Długo znaliście się przed ślubem?

Anna: Jakieś dziesięć miesięcy. Rozwój naszej znajomości był dość nietypowy jak na marokańskie warunki. Niedługo po poznaniu się zamieszkaliśmy razem. Baliśmy się trochę, jak zareaguje otoczenie. Pewnego dnia gospodarz domu, chcąc dostać się na dach, musiał przejść przez mieszkanie, a mnie nie było w domu. Bałam się, że jeśli zastanie tam Mouad’a to będą kłopoty. Pędziłam do domu z łomoczącym ze stresu sercem… Zastałam ich siedzących na kanapie, żartujących w najlepsze. Gospodarz pokochał Mouad’a, przychodził palić z nim potajemnie papierosy i plotkować.

Mouad: To on pierwszy powiedział mi „Musisz ożenić się z tą dziewczyną! Ona jest wspaniała!”.

Marta Koszarek: Czyli wspólne mieszkanie w muzułmańskim kraju nie okazało się problemem nie do pokonania?

 Anna: Nie, zupełnie nie. Jego rodzice są świetni, bardzo nowocześni. Poznałam ich już po jakimś czasie. Nie było wielkiego oficjalnego zapoznania, przedstawiania. Widzieliśmy się pierwszy raz przy okazji jakiegoś dużego towarzyskiego spotkania. Oni od razu wiedzieli, że coś się święci i pytali tylko „No która to, która?”.

Marta Koszarek: Zaręczyny były już bardziej oficjalne?

Anna: A wiesz, że nie. To chyba nie do końca w naszym stylu (śmiech). Pewnej nocy podczas podróży po Turcji siedzieliśmy sobie na plaży. Wszystkie restauracje powoli się zamykały, było bardzo romantycznie. Zaczęliśmy rozmawiać o przyszłości, marzeniach, o tym co chcemy robić w życiu. I tak od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że przy tylu wspólnych planach prawdopodobnie będziemy musieli się pobrać. To było bardzo praktyczne i rozważne podejście. Chcieliśmy mieć skromne, niewielkie przyjęcie. Sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Ktoś nieopacznie umieścił coś na Facebook’u i się zaczęło. Gratulacje, pytania… Wszystko błyskawicznie wymknęło się spod kontroli. Stwierdziliśmy więc, jeśli mamy zaszaleć, zróbmy to właściwie.

 Marta Koszarek: Podobno przebrnięcie przez marokańskie kwestie formalne jest nie lada wyczynem…

 Anna: To prawda. Przedsmak tego poznaliśmy już przy okazji przedślubnej podróży do Australii. Wiedziałam, że chcę tam wrócić na jakiś czas, więc chcieliśmy sprawdzić, czy Mouad’owi będzie się tam podobać. W końcu to bardzo daleko od jego domu, rodziny, zupełnie inna kultura. Musieliśmy załatwić wizę. Oczywiście pierwszy wniosek został odrzucony. Ja dostawałam szału z bezsilności. Mój wujek jest australijskim politykiem, napisał nam list polecający. Próbowaliśmy wszystkiego. I w końcu jakoś się udało.

Mouad: Sprawy formalne dotyczące małżeństwa są w moim kraju dość skomplikowane. W latach ’90 ustanowiono prawo, które miało ograniczać emigrację Marokańczyków i ich śluby z ludźmi z zagranicy. Potrzebne są do tego stosy dokumentów jednej i drugiej strony. Urząd chce mieć pewność, że ci ludzie naprawdę chcą się pobrać. Stwarzają wiele przeszkód, żeby przekonać się, czy para robi to z naprawdę poważnych powodów. Nic nie jest załatwiane komputerowo, wszystko pisane jest odręcznie i wszystko musi być wielokrotnie ostemplowane – teoretyczne za darmo, ale w praktyce bez łapówki niczego nie da się załatwić. Po zebraniu dokumentów, wszystkie muszą trafić do kilku różnych biur administracyjnych. Papiery wędrują w tę i z powrotem. Trwa to od kilku miesięcy do pół roku.

Anna: Nasza sytuacja była dla nich bardzo nietypowa. Zazwyczaj dziewczyny, które wychodzą za mąż za Marokańczyków, nie mieszkają w Maroko. Ja mieszkałam tam od dawna, pracowałam, wynajmowałam mieszkanie. Chyba bardzo ich dziwiła moja niezależność.

 Marta Koszarek: A kiedy urzędnicy już wszystko ostemplują i zatwierdzą…

 Mouad: Po tym całym załatwianiu po prostu idziesz do urzędu i podpisujesz papiery. Anna musiała oczywiście pojawić się z tłumaczem. Podczas takiego ślubu musisz ustalić kwotę, jaką zapłacisz żonie i zostanie to zapisane w dokumentach. Wcześniej omawia się to z rodzinami lub z samą zainteresowaną. Jeśli się rozwiedziemy tę część muszę jej zapłacić.

Anna: Byłam niemile zaskoczona ilością rozwodów w Maroko. Myślałam, że w muzułmańskim kraju to rzadkość, ale niestety. Kobiecie po rozwodzie bardzo trudno znów wyjść za mąż i pewnie dlatego wymyślono takie zabezpieczenie. Samo finalne sformalizowanie instytucji małżeństwa to bułka z masłem. Po fakcie poszliśmy na drinka do ulubionego baru z małą grupką przyjaciół, ale poprosiliśmy, żeby pod żadnym pozorem nie umieszczali tej informacji na Facebook’u. Z rozmysłem nie powiedzieliśmy mojej rodzinie z Australii o tym, że prawnie jesteśmy już małżeństwem, ponieważ tam tradycyjnie goście są świadkami zaślubin.

 Marta Koszarek: Czyli przygotowując przyjęcie ślubne byliście już małżeństwem?

Mouad: W praktyce tak i dopiero wtedy zaczął się wyścig. Chcieliśmy urządzić naprawdę świetne przyjęcie, które łączyłoby tradycje naszych kultur. To było istne szaleństwo. Pierwsze kroki musiałem poczynić sam z pomocą mamy, bo Anna nie mogła pojawić się w miejscu negocjacji. Nie dałoby się ukryć, że jest z zagranicy, a wtedy ceny powędrowałyby dwukrotnie w górę.

Anna: Mouad miał naprawdę podwójną ilość obowiązków. Ponieważ ja nie potrafiłam porozumieć się płynnie z jego krajanami, więc musiał chodzić ze mną wszędzie i wszystko tłumaczyć. Dotyczyło to również szycia strojów – ja chciałam być pewna każdego detalu, a Mouad dostawał wścieklizny, bo nie przywiązywał do tego tak wielkiej wagi. Na szczęście obok była zawsze jego mama, z którą szczęśliwie świetnie się dogaduję.

Marta Koszarek: Maroko słynie również z przedślubnych przyjęć.

Mouad: Tradycyjne przedślubne uroczystości potrafią trwać nawet kilka dni. Żeńska część rodziny spędza ze sobą czas, na przykład uczestnicząc w odświętnym rytuale oczyszczenia w hammamie, któremu towarzyszą świece, śpiewy, masaże wonnymi olejkami oraz kąpiel w mleku. Relaksacyjne i upiększające zabiegi mają na celu sprawić, że Panna Młoda w dniu ślubu będzie wyglądała olśniewająco.

Anna: Moje przyjęcie musiało odbyć się tego samego dnia, co wesele, przez co spadło na mnie więcej stresu. Zdecydowałam się więc tylko na bardzo istotną ceremonię henny. Odbyła się ona w ogromnym domu babci Mouad’a. Mistrzynie henny zabrały mnie w oddzielone miejsce, ubrały w tradycyjny zielony kaftan i zaczęły ozdabiać moje dłonie henną. Te symbole i wzory mają przynieść w przyszłości szczęście młodej żonie i jej dzieciom oraz odpędzić złe duchy. Tego dnia termometr wskazywał 48 stopni Celsjusza, a ten piękny stary dom nie był wyposażony w klimatyzację, nie było nawet wiatraka. Z pomocą i wachlarzem co chwilę przybiegała moja mama. W pewnym momencie pojawiły się wspaniałe kobiety, które zaczęły wokół mnie tańczyć, grać na bębnach i śpiewać, i wtedy do mnie dotarło, że to wszystko to nie tylko zabawa, jestem naprawdę częścią ceremonii zupełnie innej kultury niż moja. Niesamowite przeżycie. Nastrój udzielił się nie tylko mnie, wszystkie zebrane kobiety płakały ze wzruszenia.

Mouad: Te grupy śpiewających kobiet są charakterystyczne dla marokańskiej tradycji i zawsze towarzyszą ważnym wydarzeniom. Nazywa się je szalonymi, ponieważ mają naprawdę artystyczne dusze i bawią się jak na artystki przystało. Faktycznie dostają niewielkie wynagrodzenie za cały dzień pracy, ale potrafią tak wpłynąć na otoczenie, że na koniec uroczystości wszyscy wręczają im dodatkowe pieniądze. Chcieliśmy również, żeby zagraniczni goście wczuli się w klimat. Każdy z gości mógł sobie wypożyczyć tradycyjny marokański strój. Kobiety przebierały się w wielkim pokoju na górze, młode dziewczyny wyrywały sobie najlepsze suknie, co było dość zabawne. Było to ogromne przedsięwzięcie, ale było warto.

 Marta Koszarek: A jak wyglądała sama uroczystość weselna?

Mouad: Efekt przygotowania sali przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Wielki przepych, ale to właśnie marokański styl. Przyjęcie zaplanowane było na 22:00, ale z marokańskiej części gości nikt nie pokazał się przed 23:30. Taka natura. Musiałem pogonić ich wszystkich argumentem, że ludzie, którzy przelecieli pół świata, potrafili się stawić na czas a ci, którzy mieszkają za rogiem, każą na siebie czekać. Finalnie zaczęliśmy o 24:00. Przed wejściem postawiliśmy dwóch mężczyzn na koniach, którzy mieli grać na tych charakterystycznych, długich trąbach. To był hit, ludzie ustawiali się w kolejce do pamiątkowych zdjęć.

Anna: Dla mnie to czekanie wcale nie było zabawne. Przez czas oczekiwania na wszystkich gości nie mogłam się nikomu pokazać. Siedziałam więc cała wystrojona w malutkim pokoiku na górze i patrzyłam tęskno przez okno na zbierających się weselników. Do tego w pomieszczeniu nie było żadnego lustra, więc przez całą noc nie miałam zielonego pojęcia jak wyglądam. Kiedy już rozpoczęto uroczystość, a kobiety zaczęły śpiewy, ja schodziłam po stromych schodach, co trochę trwało. Kiedy spotkaliśmy się z Mouad’em na dole, zostaliśmy wsadzeni do lektyk, nazywanych amariya, i noszono nas w nich po całej sali.

Marta Koszarek: Na zdjęciach wygląda to naprawdę imponująco, a wy wydajecie się dobrze bawić.

 Anna: Cieszę się, że to tak wygląda (śmiech). Ja byłam przerażona, krzyczałam wniebogłosy, to było naprawdę wysoko i do tego ci mężczyźni tańczyli, dźwigając nas na ramionach. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem wagi piórkowej i strasznie się tym przejmowałam. Ale dziś jest to świetne wspomnienie. Na koniec dotransportowano nas do końca sali, gdzie umieszczone były dwa wielkie krzesła, które swoimi bogatymi zdobieniami przypominały trony. Zabawa trwała. Musiałam przebierać się cztery razy (tradycyjnie Panny Młode zmieniają strój siedem razy, co reprezentuje różne części kraju). Kiedy dotarliśmy do ostatniego stroju wszyscy w końcu mogli zasiąść do sutej, czterodaniowej kolacji.

Mouad: Serwowanie jedzenia w trakcie przyjęcia weselnego to w całości zaplanowane show. Wyspecjalizowany personel wnosi dania na ogromnych srebrnych tacach, poruszają się w ściśle określonym porządku. Dla gości z Zachodu było to szokujące doświadczenie. Wszystko działo się w błyskawicznym tempie i w takim też tempie trzeba było jeść. Dużo jedzenia zostało, bo nie wszyscy goście nadążali. Potem był tort i szalone tańce. Przyjaciele wzięli mnie w obroty. Tańczyliśmy do tradycyjnych marrakeszowych rytmów, z którymi każdy z nas czuje się związany od dzieciństwa. Tańczyliśmy tak od 10. roku życia i przy tej okazji miało to naprawdę wyjątkowe znaczenie.

 Marta Koszarek: Czy jeszcze jakieś inne tradycyjne obrzędy udało wam się zrealizować?

Mouad: Na początku ceremonii wita się gości daktylami i mlekiem, które ma symbolizować czystość i szczęście. To nie jest tylko ślubna tradycja, w Maroko jest to po prostu tradycyjne powitanie, np. człowieka wracającego z podróży. Moja mama jest również bardzo przesądna. Szczególnie boi się tzw. „złego oka”. Wierzy, że za każdym razem, kiedy spotyka cię coś dobrego, musisz zrobić coś dobrego dla świata, żeby nie dosięgnęła cię moc „złego oka” zazdrośników. Kiedy się zaręczyliśmy rozdawała jedzenie biednym.

 Marta Koszarek: A co z australijską częścią? Mieliście chwilkę przerwy w świętowaniu?

 Anna: Tak jeden dzień, który cały przespaliśmy. Uroczystość zaczęła się po południu, kiedy już nie jest tak uciążliwie gorąco. Zaplanowaliśmy ceremonię w pięknej scenerii nad dużym jeziorem. Rozstawiliśmy namioty, stoły i zespół nad wodą. Mouad jako muzyk mógł liczyć na wsparcie kolegów po fachu, więc zmontował się nam całkiem niezły band. Do tego moja siostra własnoręcznie zrobiła 200 pysznych babeczek, a inni znajomi zrobili rewelacyjne sushi. Pomoc bardzo się przydała, ponieważ, jak można się domyślić, wydaliśmy górę pieniędzy na samą marokańską część świętowania. Poprosiłam więc, żeby każdy z gości kupił w strefie bezcłowej dwie butelki alkoholu, a ci z europejskich krajów – gdzie jedzenie jest pyszne – regionalne specjały:, tj. sery, wędliny. Po drodze na przyjęcie kupiliśmy jeszcze siedem ogromnych arbuzów na przydrożnym straganie. Wszystko odbywało się już bardzo na luzie. Przed rozpoczęciem uroczystości dla relaksu poszliśmy wykąpać się w jeziorze. Nawet udało mi się nie zamoczyć włosów (śmiech).

 Marta Koszarek: Tata tradycyjnie odprowadził cię do ślubu?

 Anna: Tak. Co prawda nie było tam ołtarza, składaliśmy sobie jedynie prywatne przysięgi, ale i tak była to bardzo podniosła chwila. Nie miałam druhen, czego moja siostra nie może mi do dziś zapomnieć, ale bardzo chciałam, żeby tata mnie odprowadził – czekał na to całe życie. Zakończyliśmy wieczór paląc sziszę, trochę tańcząc, leżąc na poduchach i relaksując się przy pokazie tańca z ogniem. Było to idealne zakończenie szalonego czasu, taki weselny chill out w australijskim stylu.

 Tekst: Marta Koszarek, Zdjęcia: Wojtek Dąbrowski