Ślub polsko – hinduski

Jeden z kierunków dzisiejszego świata to wielokulturowość. Co może wyniknąć ze spotkania dwóch różnych światów? Ona z pochodzenia Polka, On z pochodzenia Hindus spotkali się w dniu św. Patryka w Nowym Yorku. Po uszy zakochani w „Wielkim Jabłku”, ślub wzięli pod krakowskim Wawelem. W marcu obchodzili dziesiątą rocznicę poznania.

Marta Koszarek: Jak się poznaliście?

Asia Mohindra: Poznaliśmy się zwyczajnie, w pubie. To był dzień św. Patryka, więc miasto ogarnięte było szaleństwem zabawy. Ot tak po prostu zaczęliśmy rozmawiać.  Bardzo komfortowo czuliśmy się w swoim towarzystwie, wymieniliśmy numery telefonów i Kapil zaprosił mnie na drugą randkę. Myślę, że to dlatego, iż nie było w tym żadnych gierek i podchodów. Kapil Mohindra: Byliśmy ze znajomymi, ale po 30 minutach rozmowy postanowiliśmy opuścić grupę i wyszliśmy sami. Spędziliśmy pięć wspaniałych godzin na spacerach, odwiedzaniu ciekawych miejsc i zabawie. Nie znaliśmy się wcześniej, ale czuliśmy się ze sobą świetnie. Wszystko zaczęło się nieprzewidywalnie i zupełnie nieplanowanie.

M.K.: W bardzo nowojorskim stylu.

K.M.: Tak, dokładnie. Nowy Jork jest niesamowitym miejscem. Bycie singlem jest tu ciekawe, bo jest wiele do doświadczenia i zobaczenia . Nasza historia ma swój początek właśnie w takim typowo nowojorskim nocnym życiu.

M.K.: Przed ślubem były zaręczyny… i tu pojawia się kolejne miejsce na Waszej miłosnej mapie.

A.M.: (śmiech)  Tak, to zdecydowanie również związane jest z ważnym dla nas miejscem. Zaręczyliśmy się w Argentynie, ale myślę, że Kapil lepiej opowie tę historię. K.M.: Być może dlatego, że oboje jesteśmy ciekawi świata i od samego początku dużo wspólnie podróżowaliśmy. Rok po poznaniu pojechaliśmy do Argentyny i zakochaliśmy się w tym kraju. Zafascynowała nas dynamiczna kultura, która ma tak silne europejskie korzenie, a jednocześnie podąża we własnym, unikatowym kierunku. To miejsce miało w sobie coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Tamtejsza kultura ujęła nas do tego stopnia, że wracaliśmy tam wielokrotnie, by przejechać cały kraj wzdłuż i wszerz. Podczas kolejnej wizyty, w ramach niespodzianki, postanowiłem oświadczyć się tam Asi. Był pierwszy dzień Nowego Roku 2010, kiedy zadałem to ważne pytanie. Asia nie kryła zaskoczenia. Byliśmy już długo ze sobą i chyba myślała, że nigdy się nie oświadczę. Miałem na to osiem lat, pewnie myślała, że nigdy się nie odważę. A.M.: Dziewczyny potrafią się niecierpliwić (śmiech), a nawet wpadać w złość!

M.K.: Czyli zawsze jest nadzieja.

A.M.: Dokładnie. Okazuje się, że jeśli naprawdę długo się czeka, radość jest większa. K.M.: Na ten szczególny moment wybrałem bardzo symboliczne i ważne dla nas miejsce. W Buenos Aires, gdzie Asia bardzo lubi robić zdjęcia, jest niesamowity park, który odkryliśmy już w czasie pierwszej wizyty. Rosną tam bardzo stare, majestatyczne, czterystuletnie drzewa.  Ich korzenie są widoczne nad ziemią, przez co prawie nie przypominają drzew. Pomyślałem sobie, że kiedy znajdziemy się w tym niesamowitym otoczeniu, Asia na pewno wyciągnie aparat i zacznie robić zdjęcia i rzeczywiście nie pomyliłem się. Od razu zdecydowała, że chce uwiecznić tę chwilę, ustawiła aparat na jednej z gałęzi i podeszła do mnie, by zapozować – wtedy postanowiłem się jej oświadczyć .

M.K.: Czyli dosłownie „pamiętna chwila”, możecie do niej wracać patrząc na zdjęcie.

A. M.: Tak, to cudowne, że mamy taką pamiątkę! Niewiele par może dzięki zdjęciom wrócić do chwili, kiedy mężczyzna pada na jedno kolano z pierścionkiem w dłoni… Stałam tam totalnie zaskoczona, moje oczy były wielkości pięciozłotówki. Do tego była to naprawdę intymna chwila, bo oprócz nas nie było tam nikogo, więc do dziś to zdjęcie powoduje niesamowite wrażenie. K. M.: Tata Asi pokazywał tę fotografię wszystkim gościom weselnym w Krakowie, ponieważ był z niego tak dumny.

M.K.: Po tych niesamowitych zaręczynach w Buenos postanowiliście wziąć ślub w Krakowie.  Dlaczego w Polsce, a nie np. w Indiach czy USA?

K. M.: Nowy Jork byłby faktycznie najlogiczniejszym wyborem, gdyż tu mieszkamy i tu są nasi bliscy oraz przyjaciele. Wielokrotnie podróżowaliśmy do Polski, żeby odwiedzić dziadków Asi. W 2005 r. pojechaliśmy też zwiedzić Kraków i wtedy to miejsce skradło nasze serca.  Kiedy zaczęliśmy poważniej myśleć o ślubie, przyszło nam na myśl, żeby zrobić coś wyjątkowego, coś międzynarodowego, coś ciekawszego niż zwykłe wesele w amerykańskim stylu. Gdzieś po drodze w tych przemyśleniach przypomniała mi się historia ze staroindyjskiej mitologii. Jak mówi legenda w Krakowie znajduje się jeden z siedmiu czakramów, magicznych kamieni rozrzuconych na siedem stron świata przez boga Shivę w podarunku dla ludzkości. Mówi się o nim jako o „wawelskim lotosie”, a sam Wawel w sanskrycie oznacza niebo. Przyszło mi do głowy, że jeśli z tym miejscem wiąże się tak znaczącą historia, moglibyśmy zrobić tam multikulturowe wesele. To takie niesamowite miejsce, nie potrzeba samochodów, wszędzie można dojść pieszo. Jeśli tylko członkowie naszych rodzin i przyjaciele mogliby tam przyjechać na dwa, trzy dni… Wiedziałem, że takie rozwiązanie naprawdę uszczęśliwiłoby Asię.

M. K.: Pomysł od realizacji dzieliła długa droga?

A.M.: Byliśmy narzeczeństwem półtora roku, a wynikało to z tego, że przygotowanie ślubu w Krakowie przez nas mieszkających w Nowym Jorku zajęło sporo czasu. Przed ślubem dwa razy byliśmy w Krakowie, chcieliśmy lepiej poznać miejsce, rozeznać się w sytuacji i wszystko przygotować. Wymarzyliśmy sobie majowy ślub. Poza tym nasi goście przybywali z całego świata, musieliśmy więc dać im czas na przygotowanie się do tego wydarzenia. K.M.: Po pierwszej wizycie w Krakowie mieliśmy tylko jeden nierozwiązany problem. Szukaliśmy  podstawowych składników do stworzenia tego kolorowego wydarzenia. Widzieliśmy wiele obiektów, hoteli, restauracji. Zabawne, bo naprawdę bardzo spodobało nam się wszystko, co zobaczyliśmy, ale nigdzie nie mogliśmy znaleźć hinduskiego kapłana ani świątyni, w której mogłaby się odbyć ceremonia. Znaleźliśmy natomiast wszystko inne…

M. K.: Jak Wasi bliscy odpowiedzieli na ten pomysł?

K.M.: Rodzina zareagowała optymistycznie, więc wróciliśmy do Krakowa i zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie mogłaby się odbyć uroczystość, ale wciąż towarzyszyły nam trudności związane z odprawieniem hinduskich ceremonii. Kiedy zastanawialiśmy się, jak rozwiązać ten problem, moi rodzice postanowili nam pomóc. Zaczęli szukać hinduskiego kapłana, a Asia miejsca, w którym można by urządzić podwójną ceremonię, ponieważ w Polsce jeśli coś dzieje się w kościele, obie strony muszą być tego samego wyznania. Asia jest katoliczką, ja oczywiście nie, więc zachodziliśmy w głowę, jak można w Polsce odprawić taką skomplikowaną ceremonię. Jakimś sposobem moim rodzicom udało się znaleźć w Warszawie kapłana. Biorąc pod uwagę to, iż to główny hinduski kapłan w Polsce i ilość jego obowiązków jest ogromna to niesamowite, że znalazł czas na to, żeby udzielić nam ślubu. Pojawił się drobny problem językowy, kapłan mówił po polsku i w hindi, ale niestety nie mówił po angielsku.

M.K.: Jak więc poradziliście sobie z różnicami językowymi?

A. M.: Ceremonia odprawiana była w hindi, w części tłumaczona na polski. Było to komfortowe dla hinduskiej i polskiej części gości, ale ta anglojęzyczna mogła mieć małe problemy z nadążaniem za tym, co się dzieje.K. M.: Przewidując taką sytuację przetłumaczyliśmy część ceremonii na język angielski i przyczepiliśmy tekst na krzesłach tak, żeby wszyscy mogli się orientować, co się w danym czasie dzieje. W najbardziej newralgicznych punktach tata Asi zajmował się tłumaczeniem i udało się – w trzech językach, ale się udało.

M.K.: Tym bardziej, że ceremonia zawierała wiele elementów egzotycznych dla większości zebranych …

K. M.: Ślub hinduski zaczyna się powitaniem Państwa Młodych girlandami, którymi wzajemnie się obdarowują. Jest to tradycyjne publiczne oświadczenie, że obie strony akceptują się jako małżonków. Girlandy są tradycyjnie robione przez rodzinę. Moja zrobiła je dla nas w noc poprzedzającą ślub, wykupując w tym celu chyba cały towar u krakowskich kwiaciarek i własnoręcznie stworzyli te piękne kompozycje. Podczas samej ceremonii ważnym elementem jest wymiana części biżuterii (bransoletki wyrażające przywiązanie i naszyjnika, który w Indiach żona nosi do końca życia – jest to tamtejsza wersja obrączek). Przysięga odbywa się krok po kroku przy ogniu będącymcentrum całej ceremonii.Ogień reprezentuje obecność Boga, a kapłan tworzy i święci ogień, by przywołać Boga w ceremonii. Zazwyczaj jest to małe ognisko, my z racji warunków użyliśmy świec. Wokół ognia jest bardzo dużo ruchu. Najważniejszą częścią obrzędu jest rytuał zwany Saptapadi, co dosłownie oznacza siedem kroków. Jest to moment, podczas którego młoda para siedem razy okrąża święty ogień przy odgłosach mantr inkantowanych przez kapłana, składając przysięgi m.in. rodzinie i sobie. Najpierw oddzielnie, potem złączeni, a kolejni członkowie rodziny są proszeni o podejście do ognia i złożenie ofiar. Uprawomocnienie ślubu odbyło się w znanej w Europie urzędowej formie. Obie uroczystości odbyły się w namiocie rozstawionym w niezwykłych ogrodach Muzeum Archeologicznego.

M.K.: Jak różnice kulturowe wpłynęły na gości? Byli tam ludzie z całego świata, pewnie trochę trwało zanim się zaaklimatyzowali?

A. M.: Ciekawe, że o to pytasz, ponieważ nas samych zaskoczył obrót wydarzeń. Na naszym weselu spotkali się ludzie z najodleglejszych zakątków świata od Kanady przez Bułgarię, USA, Wielką Brytanię, Indie. W sumie spotkało się tam 12 różnych nacji, m.in. japońska, rosyjska, polska, hinduska. Polska część rodziny liczyła tylko trzydzieści osób i tylko oni znali Polskę oraz język polski, reszta natomiast była anglojęzyczna. Mimo tych różnic wszyscy od razu czuli się ze sobą świetnie. Zdjęcia są tego dowodem. Na parkiecie można było zobaczyć fantastyczne mieszanki kulturowe. Do dziś,  kiedy  widzimy się  z rodziną czy przyjaciółmi, opowiadają sobie historie z naszego wesela w Krakowie. Ludzie przyjaźnią się na Facebook’u, piszą do siebie maile, telefonują. Zebrani byli dla siebie tak otwarci i tak sobą zainteresowani, że przerosło to nasze oczekiwania. K. M.: To było niesamowite! Impreza trwała nieprzerwanie od czwartku, nawet w niedzielę nikt nie odpoczywał. Niektórzy pojechali prosto na lotnisko (wliczając nas). Nie spaliśmy wiele podczas tych kilku dni, więc początek naszego miesiąca miodowego zaczęliśmy od porządnej dawki snu, ale nie żałowaliśmy ani chwili. Świętowanie początku nowego życia z tak cudownymi ludźmi to było cudowne przeżycie. Okazało się, że geografia, odległości, pochodzenie czy różnice pokoleniowo-kulturowe nie są żadną przeszkodą.

M.K.: Wiecie, że trzydniowy ślub to bardzo znana tradycja wśród polskich górali.

K. M.: Polscy krewni nie zapomnieli nam o tym przypomnieć, włączając w to energetyczne tańce i śpiewy. A. K.: Śpiewali nam wszystkie znane w Polsce przyśpiewki takie jak „gorzko, gorzko”. Musieliśmy co chwilę się całować – dobrze, że wcześniej ćwiczyliśmy…

M.K.: Menu było hinduskie, polskie, mieszane czy zaskoczyliście czymś zupełnie innym?

K. M.: Z rozmysłem zdecydowaliśmy się na tradycyjne, polskie. Chcieliśmy propagować polskie bogactwo, które nie jest dobrze znane za granicą, a naprawdę macie czym się pochwalić. Goście byli zachwyceni. A. M.: Chcieliśmy, żeby nasi współbiesiadnicy z całego świata doświadczyli polskich tradycji i smaków, a polskie jedzenie jest znaczącą częścią tej kultury. Podano genialne zupy na powitalnej kolacji. Kelnerzy w tradycyjnych strojach przynosili płonące misy z mięsem, robili przy tym całe show. Ugościliśmy zebranych żurkiem, pierogami, był też hit – miód pitny. Uroczystości trwały kilka dni, a my byliśmy bardzo zadowoleni z obsługi, naprawdę spisali się na medal.

M.K.: Czy trudno było zestawić te dwie kultury? Więcej było zabawy czy stresu?

A. M.: To była świetna zabawa. Oczywiście spotkało nas trochę trudności, ale potraktowaliśmy je jako wyzwanie. Ciekawostką jest, iż szczególną przeszkodą okazało się zorganizowanie wegetariańskiego menu, ale było to bardziej zabawne. Korzystaliśmy z nieocenionej pomocy doradcy ślubnego, szczególnie w drobnych sprawach zawsze mogliśmy na niego liczyć.  Bardzo chcieliśmy połączyć nasze dwie kultury, bo taki jest nasz związek, tacy jesteśmy. Ja jestem polką, Kapil hindusem, chcieliśmy to wyrazić i myślę, że nam się udało.

M.K.: Dzień Waszego ślubu zdominowała deszczowa pogoda. Mimo niedogodności podobno jest to bardzo dobra hinduska wróżba.

K. M.: Było to wyzwanie, ale mieliśmy namiot, więc nie był to jakiś wielki problem. W czasie ceremonii na chwile przestało padać, ptaki zaczęły śpiewać i dotarły do nas niesamowite dźwięki, które można usłyszeć tylko po deszczu. A. M.: Zabawne było to, że byliśmy trzy tygodnie w podróży i padało tylko w dniu naszego ślubu, jednak praktycznie tego nie zauważaliśmy. Byliśmy tak szczęśliwi, braliśmy ślub otoczeni rodziną i przyjaciółmi, to w ogóle nie było problemem. Ten deszcz wytworzył jakąś mistyczną aurę wokół nas i uczynił tę uroczystość bardziej przytulną.

M.K.: Zastanawiam się, gdzie para zdeklarowanych obieżyświatów mogła wybrać się w podróż poślubną?

K. M.: Byliśmy w Turcji i Grecji. Zaczęliśmy od Stambułu, który jest niesamowitym miastem, będącym jedną częścią w Europie, a drugą w Azji. Spotkać tam można niezwykłe skrzyżowanie religii, ludzkich typów, kalejdoskop ubiorów. Poczuliśmy się jak w kontynuacji tych wszystkich weselnych przygód, ot takie przypieczętowanie multikulturowego miksu.

ROZMAWIAŁA Marta Koszarek, ZDJĘCIA Marcin Fryże